Okazało
się, że złota skóra węża tylko zaślepiła mnie i odurzyła, wywiodła w pole,
okłamała. Smutna prawda jest taka, że człowiek przyzwyczaja się do tych rzeczy,
które kocha, które dają mu radość i spełnienie, które są jego wyborem lub
losem. Chłopiec wychowywany przez małpy stał się małpą, kobieta urodzona z
garbem jest kobietą z garbem, Ewunia, która ma rodziców alkoholików, jest
Ewunią, dzieckiem alkoholików. To jest proste jak konstrukcja wiadra, jak
jedzenie nożem i widelcem, jak sikanie do dziury, jak to, że ręka to ręka, a
głowa to nie dupa. Hallo.
Ale tego dnia i tak miało być
inaczej.
Szłam powolutku, nie przejmowałam
się deszczem, ani tym, że jego krople rozmazują moje żółciutkie żonkile, które
mamusia namalowała mi na policzkach. O niczym konkretnym nie myślałam, po
prostu szłam, noga za nogą… trans i monotonia. Nasłuchiwałam, zawsze czujna i
gotowa do skoku, tak jakby było możliwe usłyszeć cokolwiek daleko od domu. W
szkole, w parku, na wycieczce klasowej, na basenie, zawsze nasłuchiwałam
niepokojących odgłosów z domu. No i doczekałam się. Przechodząc pod oknami
usłyszałam krzyk, krótki, zaledwie jedna nuta, ale zmroził mnie i stanęłam jak
wryta, całe moja ciało zamieniło się w głaz, nie mogłam zrobić najmniejszego
kroku, wykonać gestu, poruszyć w jakikolwiek sposób. Mój sen się ziścił. Z oczu
popłynęły łzy, gdyby w tym momencie ktoś dotknął mojego ciała, poczułby lód,
byłam zimna, choć w moim ciele wrzała gorąca krew. Byłam unieruchomiona
strachem, a w środku, w niewoli bezradnego ciała znajdowały się pokłady
energii, umiejętności natychmiastowego działania, czynu i reakcji. Zamknęłam
oczy, wdech i wydech, wdech i wydech… wdech i wydech. Wbiegłam do mieszkania i widok,
który ukazał się moim oczom, nie był czymś nowym, ale pierwszy raz w życiu
pokonałam niemoc i przejęłam kontrolę nad własnym ciałem. On leżał na mamusi i
bił ją po twarzy, pluł, szarpał za włosy, krzyczał, że jest kurwą, szmatą i
dziwką. Mamusia cichutko płakała, jak zawsze z resztą, tak żeby nikt nie
usłyszał. Kontem oka zobaczyłam, że na stole w kuchni leży duży nóż, którego tatuś
używał do patroszenia ryb. Mój tatuś był wędkarzem, całymi godzinami
przesiadywał nad pobliskim stawem i łowił ryby. ,,To moje hobby”.
Powtarzał. ,,Każdy kulturalny i wykształcony człowiek powinien mieć jakąś
pasję”. Chwyciłam za nóż, jego ostrze było szerokie i srebrzyste, przejrzałam
się w nim, uśmiechnęłam. Podeszłam do tego sukinsyna cichutko jak myszka.
Umiałam to doskonale. W moim domu zawsze panowała cisza, cisza przed burzą. W
jednej krótkiej chwili chwyciłam go za włosy i pociągnęłam do tyłu, w prawej
ręce spoczywało narzędzie zbrodni, którym poderżnąłem mu gardło. Cięcie było
głębokie, od końca lewego ucha, do prawego. Zanurzyłam całe ostrze w miękkim
mięsie i przebiłam się aż do jabłka Adama. Ciało ojca osunęło się na mamusię,
która zaczęła drżeć na całym ciele, a z oczu popłynęły jej łzy. Wysunęła się z
pod trupa delikatnie i majestatycznie, uklękła przede mną i splunęła mi w
twarz. Wstała, a jej wyprostowane, napięte jak struna ciało, w sposób mistyczny
kontrastowało się z moim ciałem, małym, kruchym, zgarbionym.
Siedziałam
jeszcze przez chwilę przy kurwie, aż przyszła śmierć, i miała zielone oczy, i
skórę tak białą, że widać było błękitne nitki, pachniała ziemią, i nie mówiła
nic. Śmierć w białej szacie, we mgle i chłodzie poranka, była oddechem,
powiewem świeżości, spokojem i ciszą. Podeszła do kurwy i wyciągnęła ku niej
długą, kościstą i białą rękę, widać było każdą kostkę, każdą najmniejszą żyłę,
i w przejrzystości skóry dostrzec można było przepływającą krew. I ujrzałam jak
dusza uchodzi z kurwy, jak gęsta chmura wszystkich barw miesza się ze sobą,
pulsuje, rozbłyska i gaśnie; i widziałam w tej kolorowej masie małą
dziewczynkę, i blaszanego robota z puszek po konserwach rybnych, miał takie
śmieszne oczy, które przy delikatnym ruchu wyskakiwały z oczodołów na
sprężynach, i miały źrenice zrobione z kamieni bursztynu. Widziałam dziewczynę
w sukience w zielone groszki, i medalik z krzyżykiem, i czerwone usta, i
błękitny bez w wazonie, słyszałam śmiech i muzykę, a potem jeszcze park w
środku miasta, słoneczniki i oczy pełne łez, był mężczyzna w białym fartuchu,
płacz dziecka, widziałam zabłocone buty, i ,,Wściekłość i wrzask”
Faulknera; widziałam rude włosy, i słyszałam krzyk rozkoszy, i na koniec
zobaczyłam swoją twarz, a potem już tylko biel, i zamknęłam oczy. Ciszę
przerwało pukanie do drzwi, chwila niepewności i do wnętrza weszły sprawczynie
całego zamieszania, którego główną atrakcją okazała się śmierć, czyli
nieskromnie, ja.
,,Nie
żyje”.
Powiedziałam. Moje słowa przedarły się przez ciszę, rozgościły w mózgach
wszystkich obecnych niczym strudzony wędrowiec na wygodnym posłaniu; przytuliły
się do siebie, by ogrzać mu dłonie i stopy, słowa lekkie jak piórko, ale
mrożące krew w żyłach, przeszywające całe ciało lękiem i chłodem, wybijające serce
z rytmu, dwa słowa, ,,Nie żyje”, a ile emocji wyrytych na twarzach, ile pytać
kotłujących się w głowie, ile świadomości i bytów atakujących nieświadomość i
niebyt.
,,Nie
żyje?”.
Spytała stara, a jej suche i pogniecione ciało zadrżało, oczy zaszły mgłą i
popłynęły z nich łzy. Podbiegła do towarzyszki, do koleżanki z pracy,
przyjaciółki, kurwy, złapała ją za ramiona, podniosła i zaczęła potrząsać
nerwowo jej zimne już zwłoki. ,,Nie żyje?. Nie żyje!? Nie żyje!!!”.
Opadła z sił. Usiadła na podłodze przy łóżku i ukryła twarz w dłoniach. ,,Co
się tu wydarzyło?” Spytała po chwili stara, ale nie zdążyłam
udzielić zadowalającej jej odpowiedzi, bowiem zrobił się bałagan, kurwy zaczęły
płakać, krzyczeć, podbiegać do denatki, potrząsać nią, przytulać, całować.
,,Cisza!’’
Wrzasnęło straszydło. ,,Zamknijcie się wszystkie natychmiast, ta mała
psycholożka ma odpowiedzieć na moje pytanie jeszcze w tym stuleciu. Co tu się
do cholery stało?”
,,Wysoki sądzie, mój mąż był
kochającym mężem i ojcem, dobrym, sprawiedliwym i odpowiedzialnym człowiekiem,
który nie zasłużył na śmierć z ręki tego małego diabła, Szatana i wcielenia zła
w najczystszej postaci”. Powiedziała moja mamusia, moja miłość, moje
serce. ,,Nie chcę mieć z tym demonem nic wspólnego”. Tak
powiedziała moja mamusia podczas rozprawy. Nie patrzyła na mnie, nie mówiła o
mnie, bo ja, jej Ewunia, już nie istniałam, było tylko to obce dziecko, grzech
i zbrodnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz