4.15 nad ranem i moja grzeczna, słodka
Kizia-Mizia rozpoczyna koncert symfoniczny na jednego kota. Początkowo
delikatnie, z gracją i wdziękiem daje mi do zrozumienia, że nadeszła pora na
kocią toaletę. Kiedy jednak nie daję znaków życia, tzn. ignoruję ją i udaję, że
jej nie słyszę, słodka i grzeczna Kizia-Mizia zaczyna się drzeć w niebo głosy.
Miałczy jakby ktoś ją obdzierał ze skóry, prycha, sapie, mruczy, łazi po mnie,
zaczepia, drapie, wciska nos między poduszkę a moją głowę. Wstaję. Otwieram
okno i wypuszczam moją chuligankę na łono natury; tam gdzie będzie mogła
zjednoczyć się z naturą w akcie kupkania i siuśkania. Myślę sobie, że wyuzdany
i perwersyjny sen o Evanie McGregorze powróci, wystarczy, że zamknę moje
zbolałe powieki. Ale nie! 4.45 i Kot-terrorysta powraca. Tym razem jej
zawodzenia i jęki mają za zadanie uświadomić mi, że jest niewyobrażalnie głodna
i właśnie nadeszła pora na
małe, co nie, co! Wstaję i idę do kuchni. Spod stołu wyciągam trzy kocie
miseczki. Do brązowej miseczki nakładam wątróbkę w sosie maksaga (???), do
białej wsypuję dwie garście suchej karmy dla kota, z wołowiną i warzywami, a do ostatniej, czerwonej z
krową, nalewam mleka. Wyraz uszczęśliwionej mordki mojego kociego słonecznika,
bezcenne. Wracam do alkowy. 5.30 i jedno uderzenie zegara. Myślę sobie, że
właśnie zaczyna się higieniczny rytuał mojego Kota-psychopaty. Mlaska, ślini
się, cmoka, a wszystko po to, aby umyć się w najbardziej ukrytych i
najintymniejszych, i z cała pewnością niemających styczności z jedzeniem,
miejscach swojego seksownego, kociego ciałka. 6.00 i zaczyna się przeciąganie,
drapanie, włażenie na stół, biurko, szafę, ale przede wszystkim, nieustające i
narastające ,,gadanie”, bo mój kot ,,gada”: miau… miau…
łałał… miau… łałłłłłł… aaaaaaaaa… miauuuuuu…, Co w wolnym tłumaczeniu znaczy: ,,Właśnie
wlazłam do twojej torby, obgryzam grzbiety twoich książek, przegryzłam kabel od
ładowarki, wcisnęłam się w nogawkę twoich nowych, drogich spodni, wciągnęłam jak
odkurzacz ciasteczka, które nieopatrznie zostawiłaś na regale; szóstej półce od
dołu, wrzuciłam ci trzy kapsle do lewego i cztery do prawego buta, zaglądam,
obwąchuję i włażę wszędzie tam, gdzie mi nie pozwalasz”. 7.00 i rozpoczyna
się mickiewiczowska godzina miłości! Mój koci pieszczoszek zaczyna mruczeć,
tarzać się w pościeli, lizać mnie po twarzy, masować, wpychać swoją głowę w
moje oko, uda, brzuch, drepcze i sapie, sapie i drepcze, a wszystko po to abym
ją głaskała, przytulała i tarmosiła. I tak też się dzieje! 8.00 i pora wstawać.
Przecieram oczy, strzepuję resztki snu, wzdycham i idę do kuchni, aby
przygotować sobie kubek gorącego mleka. A mój samolubny sowizdrzał? Idzie
spać!
Tak zaczyna się każdy
kolejny dzień mojej smutnej egzystencji, tzn., od kiedy przygarnęłam mojego
Kociego-Parchatka.
Zawsze miałam słabość do
kotów. Wszystkie małe dziewczynki, w swoich małych, różowiutkich wózeczkach,
woziły lalki-bobasy, a ja wyłapywałam, co do ostatniej sztuki, podwórkowe koty
i stawałam się dla nich kocią mamą. Żeby tego było mało, kiedy wracałam do domu
mama nalewała mi mleka do miseczki, nie do szklanki, kubka, jak cywilizowanemu,
małemu człowieczkowi, tylko do miseczki, pozwalając pić z niej na podłodze,
języczkiem, jak kotek. Niewiele mam takich, pozytywnych wspomnień z
dzieciństwa.
Mózg to najbardziej
nieobliczalny organ ludzkiego ciała, kodujący zaskakujące obrazy i wydarzenia,
których w żaden sposób nie jestem w stanie kontrolować, czy zweryfikować.
Wystarczy bodziec w postaci małej, pulchnej, szczerbatej dziewczynki, abym
przypomniała sobie dzień, w którym okrutny los pozbawił mnie, wtedy
pięcioletnią dziewczynkę, dwóch mlecznych, przednich zębów. Pomógł mi mój
starszy brat. Dreptałam za nim krok w krok, marudziłam i płakałam, aż w końcu
uległ. Interwencja stomatologa-amatora trwała krótko i bezboleśnie, niestety,
doprowadzając do rozpaczy pacjentkę. Nie takiego, bowiem efektu się
spodziewałam.
,,Włóż je z powrotem”. Mówiłam przez łzy. ,,Włóż je”. Prosiłam i małą drżącą rączką podsuwałam bratu zawinięte w chusteczkę, dwie, małe przyczyny mojego nieszczęścia. Pamiętam, że wszyscy się śmiali. Bo to było zabawne. Wypada mi tak napisać. Finał tej historii był taki, że obraziłam się na wszystkich i uciekłam z domu. Nie uciekłam, co prawda daleko, bo do ogrodu, ale już wtedy, mając pięć lat życia za sobą, ta forma dialogu stała się dla mnie ostatecznym argumentem. Pamiętam, że wdrapałam się na czubek jabłoni i spędziła tam całą noc.
Nikt nie zauważył braku
jednego, najmniejszego członka rodziny.
Nad ranem zeszłam z drzewa
(darwinowska ewolucja górą) i wróciłam do domu. Byłam już innym dzieckiem. Tego
dnia, a raczej tej nocy, ostatecznie ukształtował się mój charakter - trzy
słowa, mrukliwa, obojętna i permanentnie nieuśmiechnięta. Chociaż ta ostatnia
cecha przeszła ewolucję. W dniu, w którym próg mojego domu przekroczyła,
wychudzona i zapchlona kotka, zaczął pojawiać się na mojej twarzy uśmiech. Cień
uśmiechu? A może po prostu grymas? No, w każdym bądź razie coś na kształt
uśmiechu na pewno.
Mieszkam w starej
kamienicy. Ulica Tartaczna 23. Mieszkanie nr 5. Mieszkanie o dużych niebieskich
oknach, ze skrzypiącą podłogą i skrzypiącymi dużymi, niebieskimi oknami.
Przestronne. Sypialnia z tarasem obrośniętym klonem, salon z kominkiem,
łazienka z wielką, blaszaną wanną na środku, mały, gospodarczy pokój, służący
prawdopodobnie do przechowywania drewna na opał, kartofli i konfitur oraz
nieprzyzwoicie ogromna, równie niebieska jak okna kuchnia, to moje kingdom,
my treasure. Było tanie, ale zważywszy na kruczek, a raczej kruczki, takie
małe, nic nieznaczące, ukryte, napisane małym druczkiem w umowie, nieistotne
elementy, to drogie jak cholera. Ale jak się nie ma tego, co się lubi, to się
lubi, co się ma. Chociaż, gówno prawda. Otóż, jakby to precyzyjnie określić,
kurcze, no, dokładnie sprecyzować, no to te kruczki, te małe, takie, że no
wiesz czytelniku, niby okazja, super, a jak przyjdzie, co, do czego to się
okazuje, że przez twój salon, codziennie w samo południe, przebiega stado bawołów,
highway, za oknem lotnisko, dworzec kolejowy, siedziba stacji Radia
Maryja i nie istniejący Bóg raczy wiedzieć, co jeszcze. Moje kruczki żyją, mówią
dzień dobry, uśmiechają się do mnie i życzą miłego dnia, są jak drzazga w małym
palcu, jak uwierający kamyk w bucie. Na ich widok z nerwów złapie cię kolka,
zaschnie Ci w gardle, dostaniesz czkawki, może nawet popuścisz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz