Miałam siedem lat.
Niedzielna. Obowiązkowa msza święta w kościele w towarzystwie mamy. Moja
mama była kobietą bardzo religijną, obowiązkowe czytanie fragmentów Biblii
przed snem, paciorek rano i wieczorem, wychodząc z domu obowiązkowe ,,Z
Bogiem”, a
kiedy wracasz ,,Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.
Zanim przełamiesz, przekroisz bochenek chleba, obowiązkowy znak krzyż, świątek,
piątek czy niedziela obowiązkowa wizyta w kościele, codziennie, wystarczyło
kilka minut, aby podziękować Bogu, wyciszyć się, pomyśleć nad sobą i swoim postępowaniem,
porozmawiać z Bogiem, a wychodząc, zawsze, obowiązkowo musisz pocałować stopy
rzeźby, która przedstawia postać ukrzyżowanego Jezusa Chrystusa. Jak Boga nie
kocham, trauma na całe życie.
Byłam grzecznym dzieckiem,
na ogół, ale zawsze w kościele, jakoś tak niespodziewanie, no i w sposób
niekontrolowany, wierciłam się, po prostu nie mogłam usiedzieć na miejscu.
Teraz już wiem, że podświadomie czułam, że to nie moje miejsce, nie moja bajka,
nie moje smerfy, nie moje teletu bisie. Mama ostrzegała mnie za każdym razem,
zanim przestąpiłyśmy próg świątyni, że kiedyś mnie zdzieli. Mówiła, że ,,Tak
się nie robi”. Ale wszystko to, co robiłam i to, czego nie robiłam było silniejsze ode
mnie. Msza, tuż po słowach ,,Przekażcie sobie znak pokoju”
(swoją drogą wyobraźcie sobie moherową babinkę przekazującą znak pokoju
facetowi w rajtkach z gumy, trzymającego w jednej ręce torebkę, a w
drugiej dłoń swojego ukochanego) i czuje jak ogień piekielny zaczyna wypalać
moją twarz. Dostałam w pysk. Byłam w szoku. Teraz też jestem w szoku, choć
minęło dwadzieścia lat. Pamiętam, że spojrzałam na mamę z szacunkiem. Pierwszy
raz w życiu dotrzymała słowa. Byłam z niej dumna. Nie płakałam, ani jedna słona
kropla nie spłynęła mi po policzku. ,,W kościele się dzieci nie bije”.
Powiedziałam. Może dlatego też w kościele byłam niegrzeczna, wszędzie indziej
byłam, ale tam, przecież tu, przede wszystkim tu miałam czuć się bezpieczna.
Dostałam w pysk i wszystko stało się jasne, wszystko zrozumiałam, sranie do
głowy to tu właśnie się zaczyna. ,,W kościele się dzieci nie bije? Zdziwiona? A
właśnie, że się bije”. Powiedziała
moja mamusia.
Pracuję w domu. Ludzie
introwertyczni, społecznie niedostosowani, ułomni życiowo, jak ja, winni
oszczędzać swojego widoku innym, praworządnym obywatelom. Swoją parszywą gębę,
wykrzywioną facjatę są zobowiązani zostawiać tylko na specjalne okazje. Staram
się jak mogę, ale lubię wieczorne spacery, nocne spacery, a jak się coś lubi,
to powinno się to coś robić. You know? Z wykształcenia jestem
psychologiem. Czaisz czytelniku? Wiesz jak to się mówi, nie? Ludzie, którzy
decydują się studiować psychologię robią to tak naprawdę dla siebie, chcą pomóc
samym sobie. A tu figa z makiem. Błąd logiczny. Błąd przeniesienia. Dlatego też
dyplom schowałam do szafy, a na fajki, wódkę i sex zarabiam malując portrety,
karykatury, pejzaże, widoki, no i paradoksalnie święte obrazki. Man!
Jestem specjalistką w malowaniu Najświętszej Panienki, Matki Boskiej, w złotej
koronie, z Świętym Dzieciątkiem na ręku, Dzieciątko też ma złotą koronę. Believe.
Mam jeszcze jeden fetysz. Lubię przesiadywać w księgarniach, bibliotekach,
archiwach tylko dlatego, że jakaś niewyobrażalna siła pcha mnie w ramiona
starych, zatęchłych czasopism, inkunabułów, nagrań magnetofonowych, widokówek,
starych fotografii. Prawdą jest także to, że moje zainteresowania wynikają
raczej z niewytłumaczalnej potrzeby wąchania książek, niż z potrzeby wiedzy.
Taki styl. Czasem po prostu lubię sobie "poniuchać". Wchodzę do księgarni, staję
w najmniej widocznym miejscu i niuch, niuch do noska. Tak samo mam z
bibliotekami i czytelniami całego świata. Lubię zapach starych, wilgotnych,
zakurzonych książek. Bierze mnie to. Lubię również stare kościoły i pociągi. W
bożych świątyniach rajcuję mnie zapach świec, kadzideł, olejków. Pociągi łechcą
mnie i podniecają. Tak! Lubię je, bo są duże i para z nich bucha, bo mają dwie
mordy, dwa złowrogie pyski.
5.48 i pukanie do drzwi.
Nieprzyzwoita godzina na odwiedziny? Chyba, że jest coś, o czym nie mam
pojęcia? Do głowy przychodzą mi tylko najwulgarniejsze z wulgarnych słów.
Wstaję. Kurde! Wyglądam apetycznie i ponętnie w zielonej, porozciąganej,
pogniecionej piżamie, notabene z lemurem Julianem, najgłówniejszym z głównych
bohaterów Madagaskaru. Rankami zrywam się śliczna, liryczna i apetyczna.
Jestem do schrupania! Nie ma mnie w domu. A może mi się tylko wydaje, że ktoś
puka do drzwi? Sen. Wracam do łóżka i naciągam kołdrę na głowę. Może ten ktoś
sobie pójdzie. Oczywiście, że nie pójdzie! Tradycyjna forma pukanie do drzwi
przemienia się w bombardowanie. Wstaję. Może powinnam powiedzieć ,,Nie ma
nikogo w domu”, wtedy ten gość, nieproszony ktoś zmieni zdanie? Otwieram wrota: ,,Dzień
dobry. Proszę za mną, szybko”. Czuję, jak zdecydowanym ruchem zostaję złapana
za rękę, popchnięta w stronę korytarza, uprowadzona. ,,Szybko. Proszę nam
pomóc. Tędy”. Delikatny, kobiecy głos działa na mnie jak narkotyk, powinnam
zaprotestować, kategorycznie odmówić, zwłaszcza, że mam bose stopy, nie do
końca jasny umysł, półprzymknięte oczy i jedzie mi z usta zapachem
skarpetkowo-kompostowym. Przytomnieje! ,,Przepraszam, co się tutaj dzieje?
Chyba mnie pani z kimś pomyliła?” Wyrywam rękę z mrożącego krew w żyłach uścisku.
,,Przepraszam, ale nie ma chwili do stracenia. Laura jest półprzytomna.
Połknęła całe opakowanie relanium. Tylko pani może nam pomóc”. W
nieprawdopodobieństwie tej sytuacji, pokrętnym i chaotycznym dialogu, półmroku
korytarza, ja i moja porywaczka posuwamy się na przód, biegniemy. Nie trzyma
mnie już za rękę. Po chwili staję przed drzwiami mieszkania, z którego, w
innych, okolicznościach, dobiegają miarowe westchnienia i spazmatyczne jęki.
Najbardziej tajemnicze z tajemniczych, najbardziej intrygujące z intrygujących
miejsc w tej kamienicy, w najmniej oczekiwanym momencie staje przede mną
otworem. ,,Sezamie otwórz się”. Myślę podekscytowana.
,,Laura jest w sypialni. Tędy, proszę bardzo”. ,,Mieszkanie dwa razy większe, niż moje”. Myślę z zazdrością. Ogromne. Wysokie i przestronne. Z klasą. Szczerze przyznam, nie spodziewałam się.
Pokój, do którego zostałam
zaprowadzona, jest odrealnioną częścią całego mieszkania. Na samym wejściu
atakuje delikwenta uderzenie czystego powietrza, zapach świeżego, czystego,
ciepłego powietrza. Powietrza, które przez ułamek sekundy przedostaje się przez
nozdrza, aż do płuc, pozwalając wziąć głęboki oddech, zachłysnąć
intensywnością zapachu, oślepnąć, stracić równowagę ciała, utracić kontrolę i
zdrowy rozsądek. Wdech, wydech, wdech, wydech. Ale cóż jeszcze widzę? Otóż
widzę ogromny pokój z czterema, ogromnymi oknami, na środku wielkie biurko,
które wyrzuca ze swojego wnętrza, tony makulatury, poszarzałe od starości
kartki, stolik nocny, dwie gasnące świece, których płomienie tańczą lekko
poruszane przez wiatr: ,,Pewnie ktoś zapomniał zamknąć okno?” Pod
stopami czuję delikatny perski dywan, nad głową złoty, powiedziałabym barokowy
żyrandol, w którym odbija się światło świec, czuję zapach lawendy, rumianku,
świeżo wykrochmalonej pościeli, zapach gorącego mleka z miodem, bananów.
Spodziewałabym się raczej innych zapachów, alkoholu, spermy, moczu, papierosów,
potu, a tu proszę, taka niespodzianka.
Doświadczam zapachów z
dzieciństwa. Będąc małą dziewczynką na samą myśl o bananach skręcało mnie w
żołądku i zbierało na wymioty. A teraz jestem od nich śmiertelnie uzależniona.
Nie mogę bez nich żyć. Używam nawet balsamu do ciała o zapachu bananowym, jest
tak również w przypadku kremu do rąk, szamponu i odżywki do włosów, płynu do
kąpieli, ale również proszku do prania, czy płyny do mycia naczyń. Z
dzieciństwa pamiętam jeszcze zapach krochmalu i dotyk, sztywnej, czystej
pościeli, zapach dłoni mojej mamy, pachnących zbożową kawą z mlekiem,
przesiąkniętych zacierkami, kluskami z twarogiem, ciastem drożdżowym i
makaronem. Pamiętam zapach jej włosów i smak jej skóry, kochałam ją miłością
bezkrytyczną, ślepą – nieodwzajemnioną, dziką, samotną i smutną.
,,Proszę jej pomóc”. Moje rozmyślania przerwał miękki kobiecy głos. Kurwa leżała na łóżku, była półprzytomna, oddychała miarowo i lekko, jej gołe piersi falowały, unosiły się w rytm oddechu, jej rude włosy otulały jej bladą, wychudzoną chorobą twarz. ,,Jak mam jej pomóc?” Powiedziałam. W odpowiedzi usłyszałam, że jestem lekarzem i że na pewno coś wymyślę. ,,Należy wezwać pogotowie“. Oświadczyłam. ,,Poza tym jestem psychologiem, jaki ze mnie do chuja lekarz”. Pomyślałam. ,,Pogotowie nie wchodzi w grę. To jest jej czwarta próba samobójcza, zabiorą ją do wariatkowa”. Powiedziała porywaczka. ,,Psycholog a psychiatra, proszę mi wierzyć, jest tu różnica, językowa… niewielka, ale merytorycznie istotna. Zaręczam. Ta kobieta potrzebuje pomocy specjalisty, a przede wszystkim porządnego płukania żołądka”.
,,Wiedziałam, że ta mała nam nie pomoże”. Usłyszałam w odpowiedzi, ale to nie był głos porywaczki. Nieznajoma kobieta miała głos bardziej stanowczy i mocny. Kiedy zrobiłam krok w stronę drzwi zobaczyłam małą, wysuszoną staruszkę, o gęstych, zrośniętych brwiach, małych białych ustach, spojrzeniu zimnym, jałowym i obojętnym. Paliła fajkę. I choć miała pewnie jakieś siedemdziesiąt lat jej włosy były kruczo czarne, sylwetka wyprostowana, a głos, którym do mnie przemówiła, brzmiał jak dobrze nastrojone skrzypce. ,,Dobra! Powiedziała stara. Do widzenia. I niech moc będzie z tobą mała”.
,,W ogóle, po pierwsze jakie do widzenie, a po drugie jaka mała? Wyciągacie mnie siłą i podstępem z łóżka, przyprowadzacie do jakieś, chorej, obcej…” ,,Kurwy…” Dokończyła stara. ,,Kobiety. Dokończyłam, ignorując i udając, że nie słyszę staruchy. Nie ma co pieprzyć, dzwonię po pogotowie”. Zrobiłam zdecydowany ruch w kierunku wyjścia, ale straszydło zastąpiło mi drogę. ,,Wyjdziesz stąd i zapomnisz o wszystkim, jasne maleńka”.
,,Jeszcze raz powiesz do mnie mała-maleńka, a wsadzę ci tą fajkę w twoją starą, zarośniętą, dawno nie dymaną dupę, starucho”. Powiedziałam to. Niesłychane. Wiedziałam, że to moje słowa, ale myślałam, że zostały w mózgu, że nie przedostały się w formie słowa przez jamę ustną. ,,Proszę jej pomóc, albo nas zostawić. Przepraszam, że wyciągnęłam panią z łóżka, że zawracamy pani głowę”. Powiedziała porywaczka.
Stałam przez chwilę oszołomiona, jak miałam pomóc tej nieszczęsnej
kobiecie, co mogłam zrobić ponad to, co mogłyby zrobić te dwie kurwy? ,,Dobra.
Zostawcie mnie z nią na chwilę sam na sam. Potrzebuję gorącej wody bandaży,
szmat, prześcieradeł”. Tak się zawsze mówi? Te rzeczy są jakoś dziwnie,
niewyobrażalnie, zawsze potrzebne w takich sytuacjach. A może chodzi o poród?
Albo skomplikowaną operację żuchwy, moszny albo płatu czołowego głowy?
Nieważne. My tu gadu-gadu a tu człowiek umiera.
Nie zdążyłam skończyć swoich zajmujących wywodów, oczywiście w nie
zwerbalizowanej formie, a zostałam sam na sam z samobójczynią. Wzięłam głęboki
oddech i podeszłam do łóżka. Przyglądałam się kurwie przez chwilę, po czym
wzięłam do rąk dużą, białą, puchową pillow i ją udusiłam.
W swoim krótkim życiu zabiłam wielu ludzi.
Mleczarza chorego na raka krtani, który w pewien zimowy poranek zaczął się
dusić pod moimi drzwiami. Zepchnęłam go ze schodów…
skręcił kark. Policja nie miała żadnych wątpliwości, nikt nic nie widział, nikt
nic nie słyszał, mężczyzna miał atak, poślizgnął się i spadł ze schodów…
najważniejsze… bez niczyjej pomocy. Zabiłam młodą, piękną kobietę, którą przyłapałam jak
próbuje popełnić samobójstwo, skacząc z mostu pod pociąg. W jednej krótkiej
chwili złapałam ją za nogi, pociągnęłam… zrzuciłam na tory, tuż pod koła nadjeżdżającego
pociągu. Zabiłam bezdomnego mężczyznę, którego spotkałam o północy na
cmentarzu. Siedział zgarbiony nad grobem żony… płakał i prosił swojego Boga, aby ulżył mu w
cierpieniu i pozwolił umrzeć, pozwolił połączyć się z ukochaną kobietą.
Podeszłam do niego od tyłu, zawiązałam apaszkę na szyi i udusiłam. Mężczyzna
nie wydał z siebie ani jednego dźwięku… ani jednego niemile widzianego jęku, który
mógłby mnie zdemaskować. Pomogłam młodemu mężczyźnie powiesić się w parku na
jarzębinie. Przyłapałam go jak siedzi pod drzewem i zawiązuje pętle…
,,Może potrzebujesz pomocy?” Spytałam. W pierwszej chwili chłopak się
spłoszył i zawstydził. ,,Pomogę ci, robiłam to wiele razy”.
Powiedziałam. Podał mi sznur, gruby, mocny, marynarski sznur, do przywiązywania
kotwicy. Zawiązałam pętlę, przerzuciłam przez gałąź i sprawdziłam, czy gałąź
wytrzyma ciężar… ,,Pohuśtaj się na niej”.
Przyszły samobójca wziął długi rozbieg i kilka razy przefrunął tuż obok mnie.
Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, miał brązowe oczy, gęste i długie
rzęsy. ,,Nie jesteś ciekawa dlaczego to robię?” Zapytał. ,,Nie”. Odpowiedziałam. ,,Ale jeśli chcesz poczekam
tu, aż nadejdzie koniec. Przypilnuję żeby nikt ci nie przeszkadzał. ,,Jesteś
rzeczywista, czy może mi się śnisz?” Spytał z delikatnym uśmiechem. ,,Mogę być
rzeczywistością, która ci się przyśniła. Rzeczywistością, która jest snem.
Snem, który staje się rzeczywistością. Jakimkolwiek bełkotem twojej skrzywionej
psychiki”. Samobójca
za minutę nic nie odpowiedział tylko wstydu oszczędził i zadyndał.
Przez ten, niedający się zmierzyć czas, kiedy jego ciało walczyło pod naciskiem
konwulsji i drgawek, wpatrywał się w moją twarz, krzyczał i błagał, abym mu
pomogła, abym odcięła sznur. Szarpał się, płakał, pluł krwią i śliną, sapał i
stękał. Nie zrobiłam nic. Hipokryta i siusiumajtek umarł. Postałam jeszcze
przez kilka minut, po czym poszłam w swoją stronę.
Niewytłumaczalna
umiejętność pojawiania się w najmniej oczekiwanym momencie, to moje brzemię, to
moja luggage. I podoba mi się taka wersja mnie. Przetrącona,
wykoślawiona i nic specjalnego, ja.
Pierwszą ofiarą, obiektem,
zwał jak zwał, był człowiek, który mnie spłodził. Nazwanie go ojcem byłoby
nadużyciem, niepoprawnym zlepkiem liter. Pamiętam, że był to pierwszy dzień
wiosny. Dzieci w mojej szkole przebierały się z tej okazji za prostytutki,
alfonsów, "żulków", no i o ile pamięć mnie nie zawodzi, znalazłby się tam jeszcze
kominiarz, pirat, matka z dzieckiem, i dużym, ośmiomiesięcznym brzuchem,
dziewczyny przebierały się za chłopaków, chłopacy za dziewczyny. Każdy
przebieraniec zwolniony był z odpowiedzi, więc warto było się wygłupić, no
chyba, że delikwent wybierał wagary, i wtedy była dupa blada, nieobecność i
pewniak, że się zostanie wezwanym do odpowiedzi, jak tylko nadarzy się okazja.
Ja przebrana byłam za kwiatek. Dokładnie za żonkila. Pamiętam doskonale. Tego
dnia dostałam piątkę z polskiego za krzyżówkę o wiośnie i piątkę z historii, bo
jako jedyna podałam nauczycielowi dzień, miesiąc i rok, trzech rozbiorów
Polski. Tylko trzech, chociaż prawdopodobnie wielu jest takich, którzy w myśl
psychodelicznej martyrologii, chcieliby dowalić jeszcze ze trzy.
Tego dnia moją szkołę odwiedzili cyrkowcy. Pani tańcząca z szarfą, magik ze
skrzynią, w której permanentnie była rozczłonkowywana jego asystentka, no i
najważniejsze, mężczyzna z wężem, normally. Dużym i złotym wężem boa.
Był piękny, wąż nie mężczyzna, of course. Właściciel był łysy i nadmiernie
opalony, jak na moje standardy. Pozwolił wybranym dzieciom dotknąć węża. Byłam
wśród nich na szczęście. Powiedział, że dotykając można pomyśleć życzenie, a
ono na stówę się spełni. Byłam zachłanna, teraz tak o tym myślę, pogłaskałam
węża od ogona, po sam czubek głowy, długo i intensywnie. Meloman węży zauważył
moje skupienie i przejęcie, uśmiechnął się i pozwolił mi dotknąć złotej skóry
jeszcze raz. I jeszcze raz pomyślałam o tym samym, i po raz kolejny, nie wiem
już który w swoim krótkim żywocie, zamarzyłam o tym samym.
Później koleżanki i
koledzy rozmawiali między sobą o swoich marzeniach, przekomarzali się,
wyśmiewali, szydzili, zazdrościli. To były różne prośby i pragnienia. Od kasety
ulubionego zespołu, lalki, która sika i mówi mama, po buty na obcasie i nowe
dżinsy. Moje marzenie było inne, powiedziałabym, bardziej skomplikowane i
pracochłonne. Ja chciałam tylko, żeby mama i tata byli tego dnia trzeźwi. Tylko
i aż.
Do szkoły zawsze
wychodziłam wcześnie, bardzo wcześnie, choć miałam tylko pięć minut drogi,
zawsze byłam pół godziny przed dzwonkiem. Ironia, co? Powrót ze szkoły do domu
nie był wyczekiwany, szłam zawsze powoli, licząc w głowie strefy światła i
strefy cienia. Tam gdzie padały promienie słońca, gdzie było jasno, była strefa
światła, tam gdzie stał dom lub drzewo rzucało cieć, była strefa cienia. W
pierwszej strefie zwalniałam kroku, w drugiej przyspieszałam. Just game.
To miał być dobry dzień. Dwie piątki i rodzice w pełni świadomi, aby móc się
tym nacieszyć. Usłyszałam dzwonek, spakowałam się, ze schodów zbiegłam
najszybciej jak umiałam, jeszcze szatnia, pokonanie drzwi wejściowych, boisko,
brama, i…
strefa cienia. Słońce, które przywitało mnie o poranku schowało się za wielką,
szarą chmurą, z której delikatnie zaczął padać wiosenny deszcz. Nie było strefy
światła. Ja wiedziałam, że moje marzenie się nie spełniło.
Zawsze to wiedziałam. Nie
potrzebowałam do tego szarości i brzydoty dnia, deszczu i burzy. Wyczuwałam to
instynktownie. Po przekroczeniu terenu szkoły już to miałam, już ta wiedza była
w moim mózgu.
Ale tego dnia miało być
inaczej.
Jaaaa jak się to zajebiaszczo czyta:) no nie wierzę...chłonę, chłonę, chłonę, małoooo, ciągle małoooo...buzi :* M.
OdpowiedzUsuń